The Rocketeer - udane powtórzenie! (Pulpowo na maksa #1)

Kierkegaard wymyślił sobie kiedyś teorię „Powtórzenia”. Polega ona na tym, że najpierw osiągamy z ukochaną osobą szczęście, później tę osobę tracimy, zapominamy o niej, ale gdyby udało nam się do niej wrócić i ponownie się w niej zakochać – wtedy przeżyjemy właśnie „Powtórzenie”. Do cudownych wspomnień dodamy nowe uniesienia i będzie lepiej niż za pierwszym razem. Nie wiem jak teoria sprawdza się w przypadku ludzi (Kierkegaard był raczej nieszczęśliwy w życiu uczuciowym), ale przy dobrach kultury, „Powtórzenie” sprawdza się znakomicie.


The Rocketeer wszedł do kin ponad dwadzieścia lat temu... Pamiętam, że go oglądałem. Pamiętam, że mi się podobał, nawet bardzo i tyle... Teraz postanowiłem go sobie przypomnieć i dzięki temu przeżyłem iście Kierkegaardowskie „Powtórzenie”. Wróciły wszystkie dziecięce wspomnienia dziewięciolatka, a radość z ponownego oglądania „Człowieka rakiety” spotęgowana została przez całą zdobytą w międzyczasie wiedzę na temat pulpowej popkultury.

Rocketeer musiał być swoistym „Powtórzeniem” także dla Dave'a Stevensa, który wymyślił go w latach 80tych i umieścił na kartach kultowego, wielokrotnie wznawianego i rozbudowanego przez innych autorów, komiksu. Wyjątkowość Rocketeera polega bowiem na tym, że jest to historia stworzona współcześnie, a jednak spełniająca wszystkie wymogi klasycznych pulpowych opowieści sprzed ponad pół wieku. To rozkoszna opowiastka, o tym, że do zostania bohaterem wystarczy tajemniczy jetpack, piękna dziewczyna, mocny prawy sierpowy i chęć czynienia dobra. Młody pilot, Cliff (grany przez Billa Campbella, który dzięki pierwszorzędnej znajomości realiów komiksu sprzątnął rolę sprzed nosa Johnny'emu Deppowi i Kevinowi Costnerowi) znajduje przypadkiem tajemniczy jetpack (wynalazek w komiksie stworzony przez kultowego pulp herosa – Doca Savage'a). Cliff oczywiście nie może powstrzymać się przed przetestowaniem lśniącego cudeńka, przez co niespodziewanie miesza się w międzynarodową aferę z FBI, gangsterami, szpiegami i nazistami w roli głównej. Pełna akcji historia rozgrywa się pod koniec 1938 roku w Hollywood – oczy cieszy więc wspaniała stylizacja świata, estetyka art déco i swoista magia tamtych czasów, podkreślana przez znakomitą muzykę Jamesa Hornera. Nie zabrakło licznych smaczków z epoki – guma do żucia uwielbiana przez ówczesnych pilotów, maszyna szyfrująca enigma, czy mały epizod z Howardem Hughesem i jednym z jego zwariowanych lotniczych wynalazków. Całość dopełniają świetnie pomyślane postacie drugoplanowe – Alan Arkin w roli Peeviego, złotej rączki, kumpla głównego bohatera. Timothy Dalton wprost stworzony do roli szalonego aktora Neville'a, czy wreszcie zjawiskowa Jennifer Connelly, której postać powstała w oparciu o sylwetkę uwielbianej przez Stevensa, modelki i playmate, Betty Page (symbolu seksu i pin upu lat 50tych).

Rocketeer to familijne kino przygodowe pełną gębą. Efekty specjalne prawie wcale się nie zestarzały, a dodatkowo bronią się klimatem epoki (oraz użyciem innowacyjnych technologii – specjalne trzęsące się kamery w scenach z zeppelinem). Tym bardziej szkoda, że obraz nie odniósł sukcesu kasowego. Całość kosztowała 40 milionów, a film zarobił jedynie 46 mln, dlatego otwarte zakończenie nie stało się niestety początkiem serii o przygodach Cliffa. Sam Stevens uważał, że klapa finansowa wynikała ze złej promocji i nietrafionych plakatów, niezrozumiałych przez amerykańskich widzów. Być może jednak powodem kasowego niepowodzenia było zgoła coś innego. W 1991 roku nie zaczął się jeszcze boomu na kino o superbohaterach. Nikt wtedy nie smędził o światowym kryzysie i nie potrzebował komiksowych przesłań na temat najbardziej podstawowych wartości w życiu człowieka. Poza tym, widzowie mieli świeżo w pamięci bardzo mrocznego „Batmana” (1989r.) Tima Burtona – obraz o zupełnie innej estetyce.

Tak było ponad dwadzieścia lat temu. W międzyczasie, reżyser Rocketeera (Joe Johnston) zdążył udowodnić pierwszą częścią przygód Kapitana Ameryki, że faktycznie doskonale sprawdza się w przenoszeniu na język filmu pulpowych historii dla całej rodziny. Dave Stevens wychowany na Kinie Nowej Przygody (robił storyboardy do Indiany Jonesa i do „ThrilleraMichaela Jacksona) stworzył oryginalną historię, której nie powstydziłby się żaden z mistrzów pulpy lat trzydziestych. Zmarły przedwcześnie w 2008 roku, mając zaledwie 52 lata, Stevens zostawił po sobie dobrze pomyślanego bohatera, który teraz, w dogodnym momencie, mógłby jeszcze raz powrócić i dowieść, że idea Kierkegaardowskiego „Powtórzenia” ma sens także za trzecim i za czwartym razem. Joe Johnston nie reżyseruje przecież kolejnej części Kapitana, może więc udałoby się jeszcze raz podnieść oba kciuki w górę i odpalić rakietę?


Łukasz Śmigiel

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Polecam książki z księgarni Legimi: Brad Stone - "Sklep, w którym kupisz wszystko. Jeff Bezos i era Amazona"

Polecam książki z księgarni Legimi: Arturo Perez-Reverte, "Ostatnia bitwa Templariusza".

Polecam książki z księgarni Legimi: Bożena Fabiani "Gawędy o sztuce" wiek XV-XVI