Star Wars: Rebels (serial "Rebelianci") - wrażenia, recenzja, przemyślenia.

Uwielbiam Starą Trylogię. Zanim jeszcze zobaczyłem ją na wideo, fabułę wszystkich części opowiadał mi starszy brat. Ja byłem jeszcze za mały, aby iść do kina choćby na „Powrót Jedi”. Bawiłem się za to tanimi podróbkami klasycznych figurek Kennera i godzinami wpatrywałem w pojedyncze fotosy z planu filmowego, drukowane w „Świecie Młodych”. 

Kiedy tylko stało się to możliwe, z radością zaliczyłem kinową Edycję Specjalną. Wychowałem się także na grach Lucas Arts: „Dark Forces”, „Jedi Knight”, „Shadows of the Empire”, „X-wing vs TIE Fighter”. W między czasie zaliczyłem książkową trylogię Timothy Zahna, pożyczałem też od kolegów wydawane w Polsce komiksy z uniwersum, a soundtrack Johna Williamsa był pierwszym muzycznym CD, które kupiłem w życiu za swoje kieszonkowe (drugim okazał się zakupiony w 1998 roku, już w Berlinie, soundtrack z pierwszego „Conana”!). „Gwiezdne Wojny” wciągnęły mnie na dobre, ale nie chodziło o fanatyczne uwielbienie dla serii, lecz bardziej o to, co mogło zauroczyć nastolatka: wartką akcję, wyraziste postacie i klimat tak bardzo znajomy, a jednak inny od wszystkiego. 

Z kolei Nowa Trylogia Lucasa mocno mnie rozczarowała. Więcej było w niej polityki i prób powiązania ze sobą starych i nowych elementów uniwersum, niż tego, czym seria była wcześniej: kinem nowej przygody. No i zabili Dartha Maula w pierwszej części! Serial „The Clone Wars” oglądałem już na laptopie (wrócił Maul!). Z początku szło mi ciężko, wciągnęło z czasem, ale nadal nie czułem tego, co kiedyś. Wojny Klonów z sezonu na sezon stawały się bowiem coraz bardziej mroczne, jak dla mnie – aż do przesady. I tak dochodzimy do serialu „Rebels”, którego geniusz opera się właśnie na powrocie do korzeni. Oglądając „Rebeliantów” ma się bowiem nieodparte wrażenie, że twórcy serialu w czasie jego produkcji przypomnieli sobie, że „Gwiezdne Wojny” to przecież przede wszystkim space opera...

W Nowej Trylogii na pierwszym miejscu stała wojna i polityka. W związku z całą aferą wokół pojawienia się klonów, z każdą kolejną częścią robiło się z tego coraz bardziej military SF z elementami thrillera politycznego, niż stara, dobra space opera. Tymczasem Stara Trylogia koncentrowała się na bohaterach, na ich przygodach, na pościgach i ucieczkach, zasadzkach i niespodziewanych zwrotach akcji. Na zabawie w Indian i kowboi, bo to przecież z westernów space opera wyrosła jako pełnoprawny gatunek. 


Na szczęście pierwsze epizody „Rebeliantów” znowu układają klocki we właściwej kolejności. Szczególny nacisk położono na kreacje bohaterów. Każdego z nich poznajemy w akcji, poprzez podjęte przezeń decyzje i działania. Nie ma tu miejsca na długie przemowy i, choć postaci jest dużo, a czasu ekranowego nie rozdawano po równo, to wszystkich herosów lubimy praktycznie natychmiast i mamy wrażenie, że znamy ich od lat. Mało tego. Nowa gwiezdnowojenna rodzina jest tak ciekawa, że dwie godziny po obejrzeniu pilota serialu, miałem już na Kindlu powieść będącą prequelem, zatytułowaną: „New Dawn”. Wszystko dlatego, że natychmiast chciałem poznać lepiej bohaterów serialu. Z kim mamy wobec tego do czynienia w „Rebels”? Nie dajcie się zwieść sieciowym narzekaniom – nowa drużyna wcale nie składa się jedynie z nastolatków, a to, że jeden z głównych bohaterów ma facjatę faktycznie przypominającą Aladyna, no cóż... W tym wypadku naprawdę nie oznacza to piętna Disneya.

Zacznijmy od pierwszej postaci, która pojawia się na ekranie – Ezra, młodziak, który, co prawda ma Moc, ale nie potrafi jej używać. Wyrzutek społeczny, złodziejaszek, wychowujący się bez rodziców, którym „przytrafiło się” Imperium. To nastawiony na przetrwanie, zdolny, nastoletni ryzykant, za którego trzymamy kciuki. Reszta ekipy, to załoga statku Ghost, który zastępuje nam Sokoła Millenium, a wśród niej, zbliżona do Ezry wiekiem, piękna Sabine, która natychmiast wpada mu w oko. Dziewczyna w mandaloriańskiej zbroi, która dręczy władze imperium malowanymi na murach buntowniczymi graffiti i ma fioła na punkcie materiałów wybuchowych, po prostu musi fascynować. Odpowiednikiem Czubaki jest jego pierwowzór, ostatecznie wcześniej nie wykorzystany. W „Rebels” poznajemy go jako mięśniaka Zeba, jednego z ostatnich żywych przedstawicieli rasy Lesatów, wymordowanych przez Imperium. Zeb jest typem, który najpierw bije, później pyta. To typowy prostolinijny mocarz, który za przyjaciółmi pójdzie na koniec świata. Wreszcie – jeżeli Zeb to wujaszek, a Ezra i Sabine, są dzieciakami, to statek Ghost musi mieć na pokładzie także mamę i tatę. W tej roli, kolejno: – Hera, pani pilot, ostoja spokoju i równowagi, to ona spaja tę szaloną rodzinkę, ona kończy kłótnie i wyznacza kurs lotu. Partneruje jej Kanan – arcyciekawa postać. Z początku wydaje się być typem Hana Solo, celnie strzela i kieruje zespołem w czasie misji. Później jednak odkrywamy, że Kanan skrywa posępną tajemnicę. Jest Jedi, który nie dokończył szkolenia i cudem uniknął śmierci z rąk Imperium po wydaniu Rozkazu 66, nakazującego eksterminację wszystkich, którzy posługują się Mocą.

Kanan jest jak starszy kolega, którego wszyscy podziwiamy. Jak Robin Hood prowadzący wesołą kompanię. Jesteśmy gotowi pójść za nim w ogień. Od razu też wiadomo, że nakrzyczeć na niego może tylko Hera, że łączy ich wiele wcześniejszych przygód, radości i cierpień. Scena, w której Kanan pierwszy raz dobywa miecza i staje do walki ze szturmowcami jest epickim majstersztykiem. Zespół dopełnia droid Chopper, który zawsze jest w pobliżu, nieustannie działa, bzyczy i skrzeczy i to wystarczy. Nie musi robić nic więcej, bo dwa naprawdę ważne dla sagi droidy, znamy już od dawna. 

Po drugiej stronie barykady także dwie obiecujące postacie. Agent imperium – Kallus, bystry, pomysłowy, odważny, zły do szpiku kości i na dodatek zawsze coś spaprze. Wielce udany z niego odpowiednik sir Guya z Gisbourne. A gdzie Guy, tam musi być i szeryf. W pierwszych odcinkach ów szeryf zostaje odpowiednio wymownie zarysowany zaledwie w jednej scenie. To niejaki Inkwizytor. Oczywiście, nowy szeryf nie dorasta Vaderowi do pięt, ale przecież wcale nie musi, bo „Rebels” rozgrywa się pięć lat przed „Nową Nadzieją” i Vader ma się w tym czasie całkiem dobrze. Mało tego – gościnnie, Darth pojawi się w specjalnym kameo w wersji rozszerzonej pierwszego odcinka serialu na kanale ABC! Inquisitor robi wrażenie niepokonanego stratega. Kogoś takiego jak admirał Thrawn z książek Zahna i na pewno jeszcze pokaże, co potrafi. 


Znamy już bohaterów, a co z samą fabułą? Tutaj wyjątkowo nie chcę wam spojlerować i psuć zabawy. Powtórzę tylko to, o czym pisałem już wcześniej - fabularnie jest tak, jak powinno być w „Gwiezdnych Wojnach” – są napady na pociągi i zasadzki czerwonoskórych, a wszystko to – ma się rozumieć - w kosmosie. Autorzy serialu stworzyli historie nie tylko dla nastolatków, ale także dla nas – starszaków, do których zresztą co chwilę puszczają oko. Uśmiechają się wrednie w scenie pościgu speederów, w chwili pojawienia się Obi-Wana, R2D2 i C3PO, czy wreszcie w chwili, gdy imperialny krążownik wylatuje zza ekranu itd. Widzimy to, rozumiemy i sami także uśmiechamy się do siebie, bo od razu wiemy, gdzie jesteśmy. Niczego nie trzeba nam tłumaczyć. 

Minusy? No cóż, dopiero przy drugim odcinku serialu ostatecznie przekonałem się do samej animacji. Dość powiedzieć, że jest oszczędna, czasami nawet dużo bardziej, niż w końcowych epizodach „Wojen Klonów”. Przyznaję jednak, że z czasem przestaje to przeszkadzać. Po prostu, towarzyszący animacji storytelling jest bardzo dobry. Będziecie w szoku wspominając, ile się wydarzyło w tym serialu w ciągu zaledwie sześćdziesięciu minut! Jest tego tyle, że starczyłoby na powieść albo film kinowy. Pojęczę jeszcze tylko w temacie muzyki. Podkreślam – muzyki, nie dźwięku, bo aktorzy i wszelkie odgłosy są doskonałe. Muzyki jest natomiast w „Rebels” za mało. Kompozycje brzmią jak tematy napisane pod grę komputerową, a nie pod film (dostępny w sieci remix głównego tematu, pominę milczeniem). Sceny są wspaniałe i dynamiczne, a soundtrack często plumka sobie gdzieś z tyłu. Wiedząc zaś, że „Gwiezdne Wojny” nie byłyby tym, czym są, bez kompozycji Johna Williamsa, chcemy, aby oprawa muzyczna stworzona dla tego uniwersum była czymś więcej, niż tylko tłem. I być może dostaniemy więcej, bo drugi sezony serialu już klepnięto już jako rzecz „do produkcji”. 

Na koniec zwracam się do wszystkich malkontentów. Hejtujcie sobie do woli, póki wam internetu nie wyłączą. Ci, dla których „Gwiezdne Wojny” to religia, niech idą się modlić do kościoła albo niech pielgrzymują do Grabowca, na ulicę Obi-Wana Kenobiego i odpuszczą sobie „Rebels”. Całą resztę zapraszam do odległej galaktyki. Lećcie tam już teraz, zaraz, natychmiast! Disney na szczęście nie utrudnia dostępu do serialu w internecie. Oglądajcie go i bawcie się wybornie, bo zaprawdę powiadam wam - Moc jest z Rebeliantami. Poziom serii jest dla mnie sygnałem, że także prace nad „Epizodem VII” idą w dobrą stronę. Na dodatek John Williams usiadł już do komponowania nowej muzyki, w związku z czym, zapowiada się prawdziwe gwiezdnowojenne święto. Serial „Star Wars: Rebels” jest bez wątpienia zapowiedzią tej nadchodzącej fiesty. Hello hyperspace!


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Polecam książki z księgarni Legimi: Brad Stone - "Sklep, w którym kupisz wszystko. Jeff Bezos i era Amazona"

Polecam książki z księgarni Legimi: Arturo Perez-Reverte, "Ostatnia bitwa Templariusza".

Polecam książki z księgarni Legimi: Bożena Fabiani "Gawędy o sztuce" wiek XV-XVI