(Łukasz Śmigiel) Śmiga siedem dni #2
Przez ostatnie tygodnie byłem
wyłączony z normalnego życia, głównie za sprawą biografii Stinga:
Opowieści z Newcastle, która będzie miała premierę w Empikach
dokładnie tego samego dnia, co nowy album pana pszczoły The Last
Ship (żona pozwoliła mi na Amazonie zamówić wersję Deluxe!
Radość! :-)). Przy okazji, dla tych, którzy mogą nie wiedzieć. Nikt na mnie nie
mówi „Łukasz”. Nie znoszę swojego imienia. Przyjaciele i rodzina od wieków
wołają na mnie „Guciu” albo „Gucio”, a ksywa wzięła się
stąd, że w dzieciństwie, gdy w telewizji leciała Pszczółka
Maja, miałem śpiochy w żółto-czarne pasy i pyzatą buźkę (taka mi zresztą pozostała). Rodzice zaczęli nazywać mnie
„Guciem” i tak już zostało. I teraz najważniejsze :-) Jak sądzę, analogia z historią o
tym, jak Sting został Stingiem jest oczywista :-) No, nie mogę go nie lubić!
Do rzeczy jednak... Co tym razem polecam,
po dwóch tygodniach walki z kupami mojego syna (Kuba ma już ponad półtora
miesiąca!) i stingologią pod poduszką?
Do poczytania:
Kolejne opowiadanie, które włączyłbym
do idealnej antologii, gotowej do zabrania np. na bezludną wyspę.
Tym razem padło na Terry'ego Pratchetta. Dziś robi na mnie wrażenie przykra, lecz
jakże ludzka historia jego zmagań z chorobą (chyba najgorszą, jaka może dotknąć pisarza). Pasjami Pratchetta czytałem
w ostatnich klasach szkoły podstawowej, a później na długo o nim
zapomniałem. Z niedawno wydanego zbioru Mgnienie ekranu,
wybrałem drobiazg, dowód jego geniuszu i kunsztu z jakim opowiada historie. Tekst nosi tytuł Rozwiązanie i ma zaledwie dwie
strony (idealny dla leniwców, którzy chcą utrzymać rytm czytania
przynajmniej jednego opowiadania tygodniowo!). Jest to opowiastka o
detektywie, który usiłuje poznać sekret sprytnego przemytnika na
pokładzie lecącego samolotu. Opowiadanie tworzy tu właściwie sam
dialog, błyskawicznie nakreślone postacie, dynamiczna akcja i
znakomite rozwiązanie zagadki, które sprawi, że westchniecie z
zadowolenia. Takie drobiazgi przypominają mi, że w pisaniu, mniej
często znaczy lepiej. Cudo!
Do oglądania:
Reżyser przynajmniej stu słynnych
teledysków z lat osiemdziesiątych i twórca serii Nieśmiertelny (Russell Mulcahy), zabrał się za ekranizację kultowej historii o pulp herosie znanym
jako The Shadow. W ten oto sposób, do kin w 1995 roku wszedł film,
który miał dać początek fali szaleństwa na punkcie Cienia (przygotowano figurki, ubrania, zabawki itd.). Kłopot w tym, że
krytycy nie zostawili na obrazie suchej nitki i potencjalny
blockbuster, którego produkcja kosztowała czterdzieści milionów zielonych,
zarobił jedynie czterdzieści osiem. Film stał się kultową
pozycją dopiero po latach, kiedy w rozszerzonej wersji wydano go na
DVD. Dlaczego go polecam? Bo The Shadow to esencja pulpy i jej
prehistoria zarazem. Główny bohater zaistniał najpierw dzięki słuchowiskom radiowym, a dopiero później jego losy trafiły do
pulp magazynów (przez lata miał swój własny!), wreszcie także do książek, komiksów oraz telewizji. Bez Cienia nie byłoby Batmana, a jego postać ma w sobie nieprzejednany
magnetyzm (i dużą dawkę czarnego humoru). Film broni
się rolą Aleca Baldwina (facet wtedy wprost stworzonym do pisanej pod niego
roli Cienia - spojrzenie, głos i naturalny talent komediowy
wystarczyły mu za całą grę aktorską), sprawnie budowaną narracją
(scenariusz napisał David Koepp, ten od pierwszego Mission
Impossible, czy Parku Jurajskiego), klimatem noir i bardzo ciekawym
soundtrackiem. Baldwinowi partnerują także inni znakomici aktorzy –
Penelope Ann Miller, czy Ian McKellen. Mówiąc krótko, nie
oczekujcie cudów, ale zobaczcie, bo inaczej pewnie trudno będzie Wam sięgnąć po którąkolwiek z historyjek o The Shadow, a postać
tę każdy fan pulpy musi znać, bo przecież tylko Cień wie, kto nosi
zło w sercu...
Do posłuchania:
Soundtrack z filmu Lost Boys - o
samym filmie, może innym razem, bo to rzecz kultowa. Znakomity
komedio-horror z wampirami w roli głównej. Tymczasem, co na talerzu? Same
przysmaki, jak to w latach 80tych i 90tych. Po pierwsze rzadkie
nagrania INXS z nieodżałowanym Michaelem Hutchencem na wokalu, po drugie
świetne covery – najbardziej przyładowany saksofonista świata,
Tim Cappello (pojawia się w filmie, w scenie na
plaży), który zwykle występuje u Tiny Turner, tutaj wykonał I Still
Believe (wcześniej The Calls), w którym nie tylko zagrał, ale i
zaśpiewał. Echo & The Bunnymen, coverowali The Doors (People
are Strange), a Roger Daltrey udanie poradził sobie z Don't Let The
Sun Go Down On Me. Jeżeli dorzucimy do tego znakomite kompozycje
napisane specjalnie pod film, całość okazuje się wyśmienitym
filmowy soundtrackiem, wprost przepełnionym klimatem przełomu lat
osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Idealny do samochodu i na jesienne smutki, początek szkoły, studiów, pracy, itd.
Do poruszania się:
Wiadomo, w przerwie od pisania
kolejnych akapitów, warto podnieść tyłek i pójść się poruszać.
W tym wydaniu kolejna inspiracja, która sprawia, że człowiekowi
bardzo chce się usportawiać... Roberta Mancino. Więcej nie ma co
pisać. Zobaczcie ją w akcji. Będą momenty!
Łukasz Śmigiel
Zajebiście - czekamy na Stinga!
OdpowiedzUsuń